sobota, 31 października 2015

Ulubieńcy października 2015.



Witajcie!


   Grono październikowych ulubieńców znacznie odbiega pod względem ilości od moich poprzednich postów - wszystko za sprawą braku ulubieńców września. W tym miesiącu mam Wam do pokazania całkiem pokaźny zbiór wspaniałych produktów, które odkryłam zarówno we wrześniu jak i w październiku. 






   Transparenty puder matujący Essence All About Matt pozytywnie zwalił mnie z nóg. Jakkolwiek by to nie brzmiało, nie spodziewałam się znaleźć takiej perełki za tak niską cenę. Do tej pory mojej niesamowicie kapryśnej cerze odpowiadały głównie produkty z wyższej półki a wszelkie eksperymenty z ograniczeniem wydatków i testowaniem produktów drogeryjnych kończyły się zastępem zaskórników na całej twarzy. Jego wykończenie jest matowe, jednak nie płaskie – cera jest wygładzona, świecenie ograniczone na kilka ładnych godzin a cera zachowuje swój naturalny zdrowy blask. Wspaniały.

   Max Factor zdecydowanie ma to ‘coś’ jeżeli chodzi o tusze do rzęs – każdy tusz, który wypróbowałam do tej pory przypadł mi do gustu. Nie inaczej było w przypadku wariacji na temat kultowego Masterpiece – Masterpiece Transform. Jego unikatowa szczoteczka, swoim kształtem przypominająca wygięty dwustronny grzebyk, wspaniale wyczesuje i rozdziela rzęsy. Dwie pozbawione ząbków, ułożone naprzeciwlegle płaszczyzny szczoteczki pozwalają na szybkie i proste zwiększenie ilości tuszu na rzęsach bez konieczności ponownego maczania szczoteczki, natomiast nadmiar bardzo skutecznie wyczesać możemy grzebyczkami. Wydłuża i dodaje objętości przy zachowaniu naturalnego efektu, nie tworzy grudek i nie osypuje się.

   Dwa produkty Resibo, których pełna recenzja pojawi się niedługo, zauroczyły mnie od pierwszego użycia. Krem pod oczy jest za razem lekki, ale niesamowicie treściwy, pozostawia moją skórę pod oczami cudownie nawilżoną i napiętą, z kolei tonik nawilżający świetnie spełnia swoją rolę – odświeża cerę i rzeczywiście wyraźnie ją nawilża. Do tego jak one pięknie pachną…

   Pomadka Rimmel w kolorze Notting Hill Nude również niedługo zagości na blogu w całej swej krasie. Przepiękny nude, z wyraźną przewagą brązowych tonów, nie schodził z moich ust przez co najmniej połowę miesiąca. Lekka, dość nawilżająca i komfortowa formuła i do tego ten odcień…choć niepozorny, niesamowicie wyrafinowany, wspaniale dopełnia resztę makijażu i podkreśla urodę, dodaje nutki elegancji i klasy. 

   Żele pod prysznic Original Source należą raczej grona do drogeryjnych przeciętniaków, nie ma w nich nic ekscytującego ani zaskakującego, kiedy jednak powąchałam żel z nowej limitowanej edycji o zapachu czereśni i pokrzywy - przepadłam. Jest to zdecydowanie jeden z tych zapachów, które przenoszą mnie do okresu dzieciństwa i przywracają coś, czego nie do końca jestem w stanie sobie przypomnieć. Czy to tak pachniały słodycze z Ameryki? Coś wspaniałego.


  Serum Estee Lauder Advanced Night Repair to zdecydowanie mój ulubieniec wszechczasów. Zdeklasowało wszystkie używane dotychczas przeze mnie sera, nie ma sobie równych, o czym świadczyć może fakt, że jestem w trakcie trzeciego opakowania. Cudownie nawilża i napina skórę, zostawia ją mięciusieńką i gładką, po zastosowaniu go na noc, rano moja twarz wygląda jak po ogromnym zastrzyku energii, jest wypoczęta jak po najlepiej przespanych 8 godzinach a wszelkie zmiany są złagodzone i zminimalizowane. Skóra wygląda zdrowo i promiennie a efekt widać jak na dłoni.



Dajcie znać co Wam w tym miesiącu najbardziej przypadło do gustu :) 
Kasia.

środa, 28 października 2015

Chanel Les Beiges + Rouge Coco.



Witajcie!



   Strefa bezcłowa, po stresującej podróży, długim oczekiwaniu i gorączkowym wybieraniu wszystkich swoich cennych rzeczy z plastikowego pojemnika, bezlitośnie przesuwającego się po obrotowych rolkach, nabiera ogromnego psychologicznego wymiaru. To jak terapia na kozetce u najlepszego specjalisty w mieście, belgijska pralina czy relaksujący masaż gorącymi kamieniami (nie, nigdy na takowym nie byłam). Dodatkowo te wrażenie potęguje moment, kiedy znajdziemy się przy stoisku Chanel z zamiarem zakupu jednej wymarzonej rzeczy, a do kasy podchodzimy z dwiema.




   Pomimo faktu, że do perfumerii na całym świecie pomału wkrada się jesienno-zimowa kolekcja, ja nadal żyję wspomnieniem lata i limitowanej kolekcji Les Beiges 2015, której przyświeca idea stworzenia efektu zdrowej, świetlistej i promiennej cery – efektu pożądanego przez miliony niezależnie od pory roku. Kolekcja Les Beiges, podobnie jak sama założycielka marki, przełamuje schematy a jej głównym celem jest osiągnięcie pięknego, naturalnego efektu w sposób łatwy, spontaniczny i z prostotą, niezależnie od sytuacji. Ponadczasowość i uniwersalność poglądów Gabrielle Chanel znajduje swoje odzwierciedlenie w założeniach kolekcji, która za zadanie ma służyć kobietom, dając im wolność i totalną swobodę w aplikacji, wydobywając i podkreślając ich naturalne piękno, pozostając przy tym niewykrywalną na skórze.






   Zamknięty w luksusowym, czarno-białym pudełku, Les Beiges Healthy Glow Multi Colour 002 Mariniere to puder składający się z dwóch odcieni słonecznego brązu, ułożonych naprzemiennie w poziome pasy, które Coco zapożyczyła od marynarzy. Już na pierwszy rzut oka odcień wydaje się wyjątkowy i zupełnie inny od tych, które znajdziemy w produktach brązujących. I słusznie, bo jest wyjątkowy – jest hybrydą, która stworzyła swoją własną niszę, czymś pomiędzy bronzerem a pudrem. Użyty do oprószenia całej twarzy stworzy iluzję delikatnej, naturalnej opalenizny, naniesiony w miejsca, gdzie zazwyczaj nakładamy bronzer delikatnie ociepli cerę i doda twarzy charakteru. Idealna, nie za mocna, nie za słaba pigmentacja oraz aksamitna konsystencja nie pozwalają na potknięcia i czynią aplikację niesamowicie łatwą i przyjemną, podobnie jak zapach, który przy każdej aplikacji otula piękną, świeżą, kwiatową wonią. Formuła zawierająca filtr SPF 15, masło shea, ekstrakt z bawełny i róży pielęgnuje skórę i zapewnia jej komfort na co dzień.









   Kolekcja pomadek Rouge Coco, z nową, ulepszoną formułą i odmienioną szatą kolorystyczną, swoją premierę miała w marcu tego roku. 26 dostępnych w Polsce odcieni, których nazwy zaczerpnięte zostały od imion osób, pełniących w życiu Madmoiselle szczególną rolę, podzielone zostały na 5 gam kolorystycznych, odzwierciedlających charakter relacji: dramatyczne czerwienie zarezerwowane zostały dla ukochanych, romantyczne róże dla przyjaciół, żywe korale dla muz, odcienie cieliste dla rodziny a głębokie fiolety przypadły artystom. Każdy odcień opowiada pewną historię i jest swoistą ekspresją życia i legendy Coco. Unowocześniona formuła jest bardziej komfortowa i nawilżająca dzięki zawartości ekskluzywnego kompleksu z masłem Jojoba, masłem z mimozy, woskiem słonecznikowym oraz cząsteczkami silikonu – wszystko to dla długotrwałego i lśniącego efektu. Odcień Adrienne, który swą nazwę wziął od imienia siostry Gabrielle, to przepiękny nude. Niech Was nie zwiedzie brąz widoczny w sztyfcie, pomadka na ustach ujawnia różowe tony, przez co pasuje na każdą okazję i do każdej karnacji. Kolor idealny, niesamowicie uniwersalny a jednocześnie unikatowy. Niesamowity.





Poniżej swatche oraz zdjęcia pudru i pomadki na twarzy:










Kasia.


niedziela, 18 października 2015

Szczoteczka soniczna do mycia twarzy z Biedronki.



Witajcie!



   Często zdarza się, że sieci sklepów dyskontowych potrafią nas zaskoczyć i wprowadzają do swojej oferty limitowane kosmetyczne perełki. Od 12 października do wyczerpania zapasów w sklepach sieci Biedronka dostępna jest soniczna szczoteczka do mycia twarzy, w dwóch wersjach kolorystycznych – różowej i białej do wyboru oraz zestawy 3 wymiennych głowic myjących. Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałyście się nad zakupem urządzenia podobnej technologii ale obawiacie się inwestycji bez sprawdzenia działania i efektów – propozycja Biedronki może okazać się świetnym zamiennikiem.







   Szczoteczka wykonana z polimerowego tworzywa sztucznego ABS służy do łagodnego a zarazem głębokiego oczyszczania twarzy. Posiada timer z 20, 40, 50 sekundową wibracyjną sygnalizacją przypominającą o zmianie obszaru mycia oraz automatyczne wyłączanie po 60 sekundach. Może być stosowana nie tylko do mycia twarzy, ale również do pielęgnacji całego ciała. Wyposażona jest w dwie prędkości oraz wodoszczelną obudowę IPX6. Zasilana na dwie baterie AA dołączone do zestawu, w skład którego wchodzi, oprócz samego urządzenia, jedna głowica myjąca wykonana z miękkich, delikatnych włókien syntetycznych. Urządzenie wprawia głowicę w drgania (szczoteczka nie obraca się), a technologia ultradźwięków w połączeniu z wodą wytwarza na powierzchni skóry mikropęcherzyki powietrza, które pękając pozbywają się zanieczyszczeń oraz martwego naskórka, pozostawiając skórę niesamowicie gładką i dogłębnie oczyszczoną. Producent nie podaje dokładnej częstotliwości drgań, jednak mając pewne doświadczenie ze szczoteczką Foreo, uważam, że jest ona porównywalna, a już na pewno wystarczająco skuteczna.

   W przeciwieństwie do poprzedniego urządzenia do mycia twarzy, oferowanego przez Bieronkę, w tym przypadku mamy możliwość zakupu zestawu 3 wymiennych końcówek zapasowych, identycznych jak ta dołączona do szczoteczki. Wszystkie są jednakowe, bez podziału na rodzaje cery.


   Po pierwszym użyciu jestem naprawdę bardzo pozytywnie zaskoczona, moja naczynkowa i skłonna do zaczerwienień skóra po 60-cio sekundowym myciu w żaden sposób nie zareagowała negatywnie, co świadczy o tym, że szczoteczka jest naprawdę delikatna. Skóra była cudownie miękka i gładka, bardzo dokładnie oczyszczona, świetnie przygotowana do wieczornej rutyny kosmetycznej. Biorąc pod uwagę cenę – ok 50 zł szczoteczka + 30 zł zestaw 3 końcówek, dobrą jakość wykonania oraz naprawdę zaskakująco pozytywne działanie i efekty mogę śmiało powiedzieć, że gra jest wyjątkowo warta świeczki. Jeżeli jeszcze jej nie macie – biegnijcie do Biedronki! :)


Post bardzo spontaniczny i stworzony w wyjątkowym pośpiechu, aby jak najszybciej podzielić się z Wami informacją o szczoteczce :) Przepraszam za jakość zdjęcia, jednak jedyne, do czego mam teraz dostęp to telefon :) 

Kasia.

niedziela, 11 października 2015

Photo Story #4 Kreta, część I.



Witajcie!


   Wrzesień należał do zdecydowanie najbardziej zakręconych miesięcy w tym roku. Remont trwa, kursowanie pomiędzy dwoma mieszkaniami – remontowanym i zastępczym – donoszenie i odnoszenie rzeczy tych potrzebnych i tych zbędnych nie ma końca, sprawy związane ze studiami dały o sobie znać. W całym tym szaleństwie udało nam się (mi i mojemu chłopakowi) wyjechać na od dawna planowane wakacje (mi z najlżejszą walizką w życiu – 15 kg to mój nowy rekord). Tym razem padło na Kretę – do Grecji mamy już pewien sentyment bo to właśnie tam, tyle, że na inną wyspę, wyjechaliśmy razem po raz pierwszy. Wylądowaliśmy w hotelu niedaleko 3 pięknych piaszczystych plaż oraz również niedaleko, lecz odrobinę dalej, Chanii, głównego miejskiego ośrodka turystycznego Krety, założonego i rozbudowanego przez Wenecjan. Udało nam się pogodzić dość odrębne preferencje (ja – zwiedzanie + plażowanie, on – głównie plażowanie) i rozplanowaliśmy te 6 dni tak, aby każde z nas zaczerpnęło z tego wyjazdu jak najwięcej. Plażowaliśmy, zwiedzaliśmy Chanię, krętymi, wąskimi, górskimi drogami (w moim przypadku z sercem na ramieniu i rollercoasterem w brzuchu) dojechaliśmy do Elafonisi, wybraliśmy się w całodzienny rejs na przepiękną Gramvousę oraz na Lagunę Balos, zamiast 5 butelek rakomelo (tamtejszego regionalnego trunku) przez pomyłkę kupiliśmy 5 butelek oliwy z oliwek, spotkaliśmy najbardziej sfrustrowanego i naburmuszonego kota na świecie oraz jedliśmy najpyszniejszą baklavę jaką tylko można sobie wyobrazić. Nacieszyliśmy się promieniami greckiego słońca, nakarmiliśmy nasze oczy pięknymi widokami i przywieźliśmy ze sobą pełen bagaż najcudowniejszych pamiątek – wspomnień. 























Kasia.


poniedziałek, 5 października 2015

Nowości do ust - konturówki i matowe pomadki w kredce.



Witajcie!




   Uwielbiam jesień. Grube swetry, ciężkie skórzane buty, mięciutkie szale i ogromne chusty, długie wieczory, świece, zapach świeżo zaparzonej, gorącej herbaty – kocham w niej wszystko. Nawet chłód i niepogodę. Uwielbiam ją również za kolory – zgaszone, brudne, zdecydowanie bliższe memu sercu. Po powrocie do domu z torbą wypełnioną nowymi konturówkami i pomadkami stwierdziłam, że coś jest na rzeczy bo odcienie, które wybrałam zdecydowanie do letnich nie należą. Jesień zagościła u mnie na dobre :).









   Dwie konturówki Golden Rose pochodzą z serii Dream Lips, określanej przez producenta jako wodoodporna o miękkiej strukturze. Rzeczywiście są miękkie i komfortowe w aplikacji. Nie wysuszają ust, przy czym są długotrwałe. Dają matowe wykończenie, które w przypadku większości matowych produktów Golden Rose znajduje się zdecydowanie bardziej po kremowej stronie. Odcienie, które wybrałam to 503 – neutralny beż o różowawym zabarwieniu (mój zdecydowany faworyt) oraz 510 – ciemniejszy, chłodniejszy i bardziej od niego różowy.

   GOSH, Velvet Touch Lipliner w odcieniu 001 Nougat Crisp – w swojej konsystencji jest zdecydowanie bardziej matowa i sucha niż konturówki Golden Rose – jest również bardziej od nich trwała. Podobna do odcienia 503 z GR, jest od niego chłodniejsza, odrobinę ciemniejsza i bardziej różowa. W zależności od światła ujawnia w sobie delikatnie brązowe tony.

   Dwa ostatnie produkty to matowe pomadki w kredce Golden Rose (Matte Crayon Lipstick) w odcieniach 11 i 14. Według producenta tworzą na ustach aksamitny efekt, są długotrwałe i nawilżające. Ich wykończenie jest zdecydowanie bardziej kremowo-satynowe i delikatniejsze dla ust od konturówek, gładko się rozprowadzają, są mocno napigmentowane i równomiernie pokrywają usta kolorem. Nie odnotowałam większego działania pielęgnacyjnego, jednak nie zauważyłam przesuszenia. Nr 11 jest dość ciemnym, chłodnym, zgaszonym różem, natomiast 14 to zdecydowanie ciepły beż.






Lubicie takie kolory? :)
Kasia.