Witajcie!
Cienie do powiek Maybelline Color Tattoo 24H śmiało mogę
nazwać jednymi z najlepszych (i na pewno moich ulubionych) kosmetyków, które
znajdziemy w drogeriach. Ich cudowna kremowo-żelowa konsystencja sprawia, że
aplikacja jest niesamowicie łatwa i przyjemna, do tego szybka i niewymagająca –
nawet roztarte palcami wyglądają pięknie. Lekka formuła ułatwia budowanie
koloru, który z każdą kolejną warstwą zyskuje na głębi bez ryzyka ‘wałkowania’
się cienia na powiece. Świetna trwałość sprawia, że oprócz indywidualnego
stosowania cienie idealnie spisują się jako baza pod produkty o bardziej suchej
konsystencji, które dodatkowo ją przedłużają. Nie zastygają zbyt szybko, dzięki
czemu bardzo łatwo się z nimi pracuje, jednak kiedy już zastygną bardzo ciężko
ruszyć je z powieki.
Oprócz 6 odcieni z kolekcji podstawowej, marka postanowiła
wprowadzić na polski rynek 4 nowe, odcienie z serii Creamy Mattes – Creme de
Nude jasny, naturalny odcień o żółtawym zabarwieniu, Creme de Rose - jasny beż
o różowawych tonach, Creamy Beige – jasny brąz oraz Vintage Plum – szarawy
fiolet. Szeregi swojej kosmetyczki poszerzyłam o dwa odcienie z nowej kolekcji
– Creme de Rose oraz Creamy Beige plus jeden z wersji podstawowej – Immortal
Charcoal.
Zaczniemy od najciemniejszego odcienia czyli Immortal
Charcoal nr 55. To przepiękny błyszczący grafit, którym wyczarujemy na powiece
efekt od delikatnej szarawej mgiełki koloru do mocnego, połyskującego,
nasyconego odcienia. Świetnie nadaje się do makijażu dziennego jak również
mocniejszego, wieczorowego smoky eye. Jak wszystkie kolory z gamy Color Tattoo
świetnie się blenduje i ciężko zrobić sobie nim krzywdę.
Creamy Beige nr 98 – pierwszy przedstawiciel nowej kolekcji
z moim posiadaniu to jasny brąz, który pomimo tego, że z założenia ma posiadać
matowe wykończenie, zawiera w sobie mnóstwo mikroskopijnych drobinek, które po
nałożeniu na powiekę stają się jednak praktycznie niewidoczne. W słoiczku
początkowo sprawiał wrażenie lekko ciepłego brązu, jednak na powiece (oraz na
swatchu) wygląda na bardziej chłodny odcień. Oba produkty z serii Creamy Mattes
mają odrobinę bardziej kremową konsystencję niż te z serii pierwotnej, przez co
jeszcze łatwiej się z nimi pracuje.
Ostatni cień to Creme de Rose nr 91 – jasny beż z
delikatnymi brzoskwiniowymi oraz różowymi tonami, o zdecydowanie chłodnej tonacji
nałożony na powiekę praktycznie się w nią wtapia, dzięki czemu sprawdzi się
idealnie jako baza pod cienie suche. Sam w sobie jest zbyt jasny i naturalny
aby stworzyć na powiece mocniejszy kolor, dlatego świetnie nada się dla osób,
które wolą bardzo naturalny makijaż i potrzebują jedynie lekkiego rozjaśnienia
i ujednolicenia powieki. Przy mojej jasnej, chłodnej karnacji na powiece jest
niemal niezauważalny.
Lubicie Color Tattoo? Jaki odcień jest Waszym ulubionym?
Kasia.