Witajcie!
Pomimo faktu, że w dzisiejszym poście goszczą ulubieńcy z aż
dwóch miesięcy, nie ma tu zbyt wiele produktów. Wynika to głównie z tego, że
wraz z nadejściem lata moja pielęgnacja i makijaż uległy znacznemu uproszczeniu
– jest gorąco, świeci słońce, gdzieś po drodze wypadła sesja, kradnąc mi przy
okazji znaczną część doby – chcę teraz dać mojej skórze trochę oddechu i nie
męczyć jej zbędnymi warstwami makijażu. Ostatnio sama z siebie wygląda zdrowiej
i bardziej promiennie niż kiedykolwiek, więc czemu by z tego nie skorzystać :).
W tym momencie w ogóle nie używam podkładu, jednak w maju i
na początku czerwca moim numerem jeden był L’Oreal Infallible Matte w
najjaśniejszym odcieniu. Nie spodziewałam się po nim aż takiej trwałości i
bardzo pozytywnie zaskoczona byłam tym, jak świetnie wyglądał na mojej skórze.
Dodatkowo nie spowodował żadnego wysypu zaskórników więc chwała mu za to!
Pewnie już macie dość czytania i słuchania w kółko wszędzie
o tym produkcie, jednak nic nie poradzę na to, że jest naprawdę AŻ tak dobry i
warty tego, żeby Wam o nim wspominać – róż Max Factor Creme Puff Blush w
odcieniu Nude Mauve to mój ulubieniec od dwóch miesięcy i szczerze przyznam, że
nie spodziewam się, aby w najbliższym czasie coś miało to zmienić.
228 Crease od Zoevy oraz Inglot 45S to jedyne pędzle do oczu
jakich ostatnio używam. Oba są duże i puchate, idealne do szybkiego nakładania
i rozcierania cieni. Pędzel z Inglota jest naprawdę ciekawy bo rzadko podobny
rozmiar i kształt pędzla występuje w ofercie firm z niskich i średnich półek
cenowych, podobne pędzle ma w ofercie Bobbi Brown oraz np. Hakuhodo. Jest
świetny do ostatecznego łączenia i rozmywania cieni lub jeżeli po prostu
chcecie szybko rozetrzeć pojedynczy cień, wystarczy kilka ruchów i wszystko
wygląda perfekcyjnie. Do tego jest niesamowicie miękki.
Sesja jest bezlitosna i to głównie przez nią mój czas na
makijaż był ostatnio skutecznie ograniczony. W związku z tym potrzebowałam
czegoś szybkiego a jednocześnie efektywnego – cień z Inglota o numerze 406 był
( i nadal jest) strzałem w dziesiątkę. Idealnie podbija niebieski kolor
tęczówki, wygląda wyjątkowo letnio i świetnie podkreśla oko. On i maskara –
perfecto.
Wielki powrót do naturalności objął również pielęgnację
włosów i ostatnio zrezygnowałam z wyciągania ich na szczotkę. Jest gorąco,
wieczorami byłam bardzo zmęczona – ostatnią rzeczą na jaką miałam czas i ochotę
było 20-sto minutowe suszenie/gimnastyka ze szczotką i włosami długości 70 cm
(mamo, potrzebuje fryzjera). Żeby łatwiej było mi doprowadzić fale do stanu
względnej atrakcyjności z pomocą przyszedł mi spray z solą morską Toni&Guy.
Ujarzmiał je i definiował skręt jednocześnie dając ten niesforny, plażowy
wygląd.
To wszyscy moi ostatni ulubieńcy, jak zwykle dajcie znać,
czy używałyście któregoś z tych produktów :).
Pozdrawiam, trzymajcie się ciepło,
Kasia.
Niestety nie znam żadnego z tych produktów.
OdpowiedzUsuńTeż jestem zakochana w tych różach z MF :)
OdpowiedzUsuńMam odcień Lavish Mauve i odkąd go kupiłam, używam codziennie! Już nawet zrobił się całkiem płaski ;)
To świetne róże i z chęcią wypróbuję jeszcze inne odcienie :)
U mnie spray z solą morską niestety absolutnie się nie sprawdził i spodziewałam się zupełnie innego efektu. Z drugiej strony może jednak nie jest odpowiedni do mojego typu włosów.
OdpowiedzUsuń